Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Stan wojenny był ostatnią próbą ratunku socjalizmu w gospodarce

Andrzej Krajewski
Gdy wprowadzano w Polsce stan wojenny, gospodarka kraju leżała w ruinie. Generał Jaruzelski swojej ekipie rozkazał wówczas wykonać misję niemożliwą do realizacji. Rząd miał wymyślić i wcielić w życie plan uratowania realnego socjalizmu.

W dowcipie popularnym na początku lat 80. do mitycznego Radia Erewań dzwoni słuchacz i zadaje pytanie: "Jaka jest możliwość wyjścia z sytuacji bez wyjścia?". Po chwili milczenia spiker odpowiada z groźbą w głosie: "Problemami polskiej gospodarki się nie zajmujemy!".

Nawet na tle kulejących ekonomicznie innych krajów obozu komunistycznego to, co się wydarzyło w PRL, budziło grozę. Władze utraciły bowiem kontrolę nad zarządzaną centralnie gospodarką oraz własną administracją.

"Żądam od odpowiednich organów, żeby mi dostarczały dokładne sprawozdania dotyczące zagranicznego zadłużenia poszczególnych ministerstw i dowiaduję się, że takimi danymi nie rozporządzamy" - skarżył się w marcu 1980 r. na posiedzeniu Biura Politycznego premier Edward Babiuch. Tymczasem dług zagraniczny PRL osiągnął wysokość 22 mld dol. i był czterokrotnie wyższy od rocznych dochodów dewizowych państwa. Ekipa Gierka, by zachować płynność finansową, zaciągała w zachodnich bankach wysoko oprocen_towane pożyczki na spłatę niżej oprocentowanych. Ale na początku 1980 r. nawet banki z RFN odmawiały już udzielania nowych kredytów.

Krach socjalistycznej ekonomii pchnął mieszkańców PRL do buntu, który szybko przekształcił się z protestu o podłożu ekonomicznym w polityczną rewoltę. Ludzie zażądali nie tylko podwyżek płac, ale też wolności i demokracji. Czyli rzeczy, na które rządzący komuniści absolutnie nie chcieli się zgodzić. W czasie gdy władze zmagały się z rosnącą w siłę Solidarnością, gospodarka konała. W roku 1981 spadek PKB w Polsce wyniósł ok. 13 proc. i nabierał tempa. Następowało też kompletne rozprężenie administracji państwa.
W archiwach Instytutu Gaucka zachowały się akta operacji Stasi o kryptonimie "Wolke" (Chmura).

Wschodnioniemieccy sojusznicy wysłali w 1981 r. do Warszawy specjalną grupę operacyjną, która za pomocą najnowocześniejszych urządzeń podsłuchiwała rozmowy prowadzone przez urzędników z poszczególnych ministerstw. Wkrótce zszokowani agenci zaczęli w swych raportach do centrali donosić, że polscy urzędnicy prowadzą rozmowy głównie na tematy prywatne, a tym, co najbardziej ich zajmuje, to wymiana informacji, w którym miejscu w stolicy danego dnia będzie można zdobyć jakiś towar. Jako że na półkach sklepowych bywał tylko ocet, a prawie każdy inny produkt sprzedawano na kartki, nie powinno dziwić, iż nawet urzędnicy musieli troszczyć się przede wszystkim o codzienny byt rodzin i dalszych krewnych. W tym narastającym chaosie trzymający resztkami sił władzę aparat partyjny domagał się od kierownictwa radykalnej rozprawy z Solidarnością. Podobne żądania wysuwał Kreml. Po długich przygotowaniach w końcu premier, I sekretarz KC PZPR i minister obrony narodowej w jednej osobie, czyli gen. Jaruzelski, zdecydował się brutalnie uderzyć i 13 grudnia wprowadził stan wojenny. Służba Bezpieczeństwa i wojsko rozbiły legalne struktury Solidarności i internowały większość przywódców. Jak się okazało, aresztowanie, zastraszenie czy nawet mordowanie politycznych przeciwników nie było zbyt trudne. Ale w ten sam sposób nie dawało się spacyfikować gospodarczego kryzysu.

"W socjalizmie ofiarnie pokonujemy trudności, których nie ma w żadnym innym ustroju" - zapisał pod koniec lat 70. publicysta Stefan Kisielewski. Na początku 1982 r. w zasadzie nic się nie zmieniło. Tuż po sylwestrze na posiedzeniu Rady Ministrów Wojciech Jaruzelski jako premier rządu ogłosił, iż zamierza kontynuować reformy gospodarcze, które obiecał w poprzednim roku IX Nadzwyczajny Zajazd PZPR. Jak na warunki PRL były to zmiany wręcz rewolucyjne. Wedle planu: przemysł, rolnictwo i usługi miały zacząć funkcjonować wedle reguł ujętych w haśle: "3 x s" (trzy razy "s"), co oznaczało: samorządność, samofinansowanie i samodzielność. Kierunek przemian wydawał się słuszny. Zamierzano zdecentralizować zarządzanie gospodarką, dać wolność przedsiębiorstwom, wprowadzić elementy konkurencji rynkowej i urealnić ceny towarów.
Jaruzelski obiecywał reformy gospodracze, ale jego ekipa nie potrafiła ich przeprowadzić. Tzw. nomenklatura troszczyła się głównie o swoje przywileje
Mianowany pełnomocnikiem rządu do spraw reformy gospodarczej prof. Władysław Baka zapisał pod datą 4 stycznia 1982 r. w dzienniku, iż odwrót od reformy przyniósłby krajowi klęskę: polityczną, społeczną i gospodarczą. "Wniosek: całą parą naprzód. Dzisiaj nie ma innego wyjścia" -zanotował z optymizmem. Wkrótce władze zabrały się do roboty. Jak obliczył w swej monografii pt. "Reformy gospodarcze w PRL (1982-1989)" Dariusz T. Grala, w krótkim czasie Sejm na polecenie rządu uchwalił 503 ustawy mające diametralnie odmienić państwo. Zmiany opierały się głównie na samoograniczeniu rządu. Ministrowie otrzymywali zadanie jedynie nadzorowania funkcjonowania gospodarki, zdając się na mechanizmy rynkowe. Natomiast zakładami pracy samodzielnie kierowali dyrektorzy wybierani w drodze konkursów. Bezpośrednią kontrolę nad nimi miały sprawować rady robotnicze złożone z przedstawicieli załóg.

Te piękne założenia o socjalistycznej samorządności w praktyce wyglądały trochę inaczej. Oto główny autor reform Władysław Baka w dzienniku pod datą 27 września 1982 r. opisał, jak członkowie rządu debatowali zaciekle nad następującą kwestią: "pralka automatyczna Polaru kosztuje 21 tys. zł. Przy tej cenie fabryce grozi bankructwo. Uratowałaby ją podwyżka o 3 tys. zł. Obecna produkcja wynosi 600 tys. sztuk. Wszelkie analizy wskazują na to, że podniesienie ceny nie zmniejszy popytu poniżej 600 tys. sztuk, zwłaszcza że obecnie cena czarnorynkowa pralki wynosi 40 tys. Bogacą się na tym spekulanci. Dylemat: czy należy umożliwić fabryce podwyższenie ceny, czy też doprowadzić do jej upadłości" - zastanawiali się ministrowie. A podobnych fabryk i dylematów były tysiące i każdy z nich nadal rozstrzygał rząd. Z ludzi kierujących państwem mało który w ogóle miał odwagę pomyśleć, iż taki problem mógłby rozwiązać sam producent.

Pod koniec pierwszego roku reform, kiedy okazało się, że zmiany jakoś same nie chcą wchodzić w życie, kierownictwo rządu postanowiło zająć się edukacją kadr. Na 10 stycznia 1983 r. zapowiedziano egzamin testowy wśród dyrektorów, ich zastępców i kierowników urzędów centralnych z wiedzy na temat reformy "3 x s". Do obowiązkowego testu miało przystąpić prawie 3 tys. urzędników państwowych. "Przyznać trzeba, że decyzja ta wywołała duże ożywienie »intelektualne«" - z satysfakcją zanotował Baka. "Dyrektorzy departamentów zaczęli się uczyć ekonomii, sięgali po książki i opracowania, które do tej pory nie budziły większego zainteresowania" - dodawał. Jak podano w statystyce test na ocenę celującą (150 punktów) zdało jedynie 6 osób. Najwięcej, bo 1495 dyrektorów i kierowników, dostało ocenę dostateczną, a egzamin oblało 420 osób. Wszyscy oni otrzymali potem wybór - egzaminy poprawkowe do skutku lub dymisja. Pomimo tych niekonwencjonalnych metod starania prof. Baki przynosiły mierne efekty.
"Ministrowie go lekceważą, jest obiektem kpin i ataków" - zanotował w dzienniku wicepremier Mieczysław F. Rakowski, rozważając przyczyny porażek pełnomocnika rządu do spraw reform. "Rzecz polega na tym, że większość ministrów sfery gospodarczej uważa, że reforma jest nieporozumieniem. Wolą system dyrektywny, nakazowy. Są to panowie, którzy chcą rządzić tak jak w minionych trzydziestu latach" - zauważał.

Kiedy na początku 1983 r. reżymowe media donosiły o pierwszych sukcesach reformy, wzroście produkcji przemysłowej i PKB, obywatele przyjęli te wiadomości bardzo sceptycznie. Z podobną niewiarą odnoszono się do stale powtarzanej informacji, iż za gospodarczy krach są odpowiedzialne sankcje wprowadzone przez USA i inne kraje zachodnie. Za to furorę zrobił prasowy tytuł w "Trybunie Ludu" informujący czytelników o sukcesach przemysłu włókienniczego: "Coś drgnęło w rajstopach". Jak podsumował to Jan Pietrzak podczas występu Kabaretu pod Egidą: "Jeśli jeszcze komuś po latach coś drgnie w rajstopach, no, no to tylko pogratulować". Ogólnie jednak ludzi częściej niż wesołość ogarniało poczucie beznadziejności. System kartkowy gwarantował im dostanie jedynie produktów niezbędnych do życia. Choć władza starała się jej dzielić sprawiedliwie. I tak np. pracownicy umysłowi, emeryci i dzieci mieli prawo miesięcznie do 2,5 kg mięsa, robotnice - 4 kg, a górnicy nawet 5 kg. Ale nawet kartki nie zapobiegały temu, że na każdy towar przed zakupem musiano czekać w wielogodzinnej kolejce. I tu władze starały się pomagać słabszym obywatelom, jak tylko mogły.

Wedle rządowego rozporządzenia poza kolejnością w sklepach obsługiwano: inwalidów, kobiety ciężarne, kobiety z dzieckiem na ręku, starców, osoby kalekie, opiekunki PCK oraz przewlekle chorych. Czasami rodził się problem, gdy osoby uprzywilejowane tworzyły odrębna kolejkę. Warszawska Spółdzielnia Spożywców "Społem" radziła sobie z tym, nakazując w osobnym rozporządzeniu: "W przypadku utworzenia się przed sklepem dłuższej kolejki osób uprzywilejowanych, personel sklepowy powinien w pierwszej kolejności obsłużyć osoby najbardziej poszkodowane, w przypadku większej liczby osób uprawnionych do dokonywania zakupów poza kolejnością powinny być one obsługiwane na przemian z osobami nieposiadającymi ulg przy zakupie". W takiej rzeczywistości konieczne stawało się tworzenie przez ludzi nieformalnych, ale za to bardzo bliskich powiązań, które nazywano po prostu "znajomościami".

Znajomości pozwalały przetrwać i jednocześnie skutecznie prywatyzowały socjalistyczne państwo. Rząd nakazywał zmiany, forsował reformy, a walczący codziennie o przetrwanie ludzie robili swoje, paraliżując przy okazji mechanizmy socjalistycznej gospodarki. Prawdziwe zmiany i poprawę sytuacji mogło przynieść jedynie danie im wolności zarówno politycznej, jak i ekonomicznej. Ale tego ekipa Jaruzelskiego nie potrafiła zrobić. Obezwładniał ją strach przed odrodzeniem się Solidarności, połączony z oporem aparatu administracyjno-partyjnego, zwanego potocznie nomenklaturą. Ta olbrzymia armia liczyła sobie ok. 270 tys. ludzi i skutecznie broniła się przed nadmierną kontrolą ze strony najwyższych władz, jednocześnie powiększając swą uprzywilejowaną pozycję w stosunku do reszty społeczeństwa. "Nawet członkowie najwyższego kierownictwa nie odważyli się na otwartą walkę z partykularnymi interesami - obawiali się, że grupa zniszczy każdego" - wspominał ekonomiczny doradca Edwarda Gierka Paweł Bożyk.

Do tego jeszcze pod koniec 1982 r. ostrzegawcze warknięcie zabrzmiało na Kremlu. Przywódca ZSRR Jurij Andropow w liście przysłanym do Jaruzelskiego zapytywał: "Chciałoby się jaśniej pojąć, jak polscy towarzysze wyobrażają sobie koncepcję »odnowy« socjalizmu, czy nie ma tu niebezpieczeństwa przekroczenia granicy, za którą powstaną przesłanki do w pełni legalnego, »pełzającego« odchodzenia od zasad marksistowsko-leninowskich". Tak jasno ostrzegał, iż reformy i liberalizacja gospodarczo-polityczna nie mogą pójść za daleko.

"Od reformy nie ma odwrotu także dlatego, że wszystkie inne sposoby zostały już wykorzystane. Wszystko kończyło się krachem, kolejnym kryzysem" - zanotował w dzienniku w marcu 1983 r. wicepremier Rakowski. Ta desperacja nie mogła nastrajać optymistycznie, zwłaszcza że w powodzenie zmian przestawali wierzyć ci, którzy mieli je wcielać w życie.

Andrzej Zimowski, wysoki urzędnik w Komisji Planowania przy Radzie Ministrów, w 1983 r. uznał, że dalsza praca na państwowej posadzie nie ma sensu. "Wokół walił się przemysł, marnowały wielkie pieniądze zamrożone w tysiącach rozpoczętych i niezakończonych inwestycji" - pisał we wspomnieniach zamieszczonych w książce "Prywaciarze 1945-89". Rzucił więc pracę i założył zakład rzemieślniczy wytwarzający wyroby z gumy.

"Byłem zaskoczony, gdyż nigdy nie przypuszczałem, że w rzemiośle tyle można zarobić" - wspominał Zimowski. Jego firma dzięki znajomościom w Urzędzie Celnym otrzymała pozwolenie na eksport do innych krajów socjalistycznych i wkrótce właściciel został zamożnym człowiekiem. W ten sposób socjalistyczne państwo jego mieszkańcy (zwłaszcza ci dobrze ustosunkowali) prywatyzowali oddolnie i odgórnie. Niewiele pomogły coraz bardziej represyjne działania reżymu. Nawet uchwalona z polecenia Jaruzelskiego w maju 1985 r. ustawa o szczególnej odpowiedzialności karnej nie zatrzymała procesu samorzutnej prywatyzacji państwa. W ciągu roku na mocy specustawy w więzieniach zamknięto ponad 30 tys. ludzi oskarżonych o nadużycia gospodarcze, po czym z powodu przepełnienia zakładów karnych przestano ją w ogóle stosować.

Podczas spotkania 18 marca 1985 r. prezydium rządu w Natolinie wicepremier Rakowski w swym wystąpieniu przedstawił kierownictwu rozmiary klęski. Prawie żadne z założeń reformy nie funkcjonowało dobrze. Co najgorsze, nakazywane przez ekipę Jaruzelskiego zmiany ignorowali lub sabotowali wszyscy, od zwykłych obywateli po urzędników wysokiego szczebla. Na koniec posiedzenia Wojciech Jaruzelski oświadczył dramatycznie: "Nie mamy żadnych rezerw, tylko reformę. Klęska reformy byłaby nie tylko klęską ekipy kierowniczej, to byłoby coś znacznie więcej - klęska systemu socjalistycznego w naszym kraju ze wszystkimi negatywnymi konsekwencjami międzynarodowymi. To określa stawkę i historyczny wymiar sprawy". Musiało minąć jeszcze kilka lat, by kierownictwo PZPR dostrzegło, że ta ostateczna klęska już się wydarzyła.

Często porównuje się obecną recesję gospodarczą z Wielkim Kryzysem z przełomu lat 20. i 30. Rzeczywiście, mamy poważny, ale mimo wszystko różni się od tamtego. Przede wszystkim w jego efekcie nie pojawiły się żadne radykalne ruchy polityczne takie jak ten, który zorganizował Adolf Hitler. Nasz kontynent jest o wiele lepiej ze sobą powiązany niż w przedzień II wojny światowej. Nauczyliśmy sobie radzić z takimi problemami, nie uciekając się do stawiania wojsk w stan gotowości. To najlepszy dowód tego, że potrafimy się uczyć na błędach. II wojna światowa była de facto samobójstwem Europy, ale niej zdołaliśmy zbudować kontynent w wielu przypadkach lepszy niż był przed wojną. Nawet jeśli pojawią się na nim niebezpieczeństwa, to sytuacja nie dochodzi do tak krytycznego momentu jak w latac 30. XX wieku.
Nie oznacza to, że żyjemy w świecie wolnym od wojen. Ciągle istnieje groźba konfliktu na Bliskim Wschodzie, kolejne państwa wchodzą w posiadanie broni atomowej. Ale te wszystkie napięcia nie przekładają się poza regiony ich występowania. Nie ma w dzisiejszych czasach poważnych zagrożeń globalną wojną. Całkowicie uporaliśmy się także ze szkodniczym wpływem nazistowskiej ideologii. Współcześni neonaziści to niewielka mniejszość pozbawiona właściwie jakichkolwiek wpływów. Oczywiście, nie należy ich ignorować, ale nawet w Niemczech, gdzie jest ich ok. 4 proc., tkwi oni na marginesie i nie mają szans z niego się wyrwać. Można ich zauważyć jedynie na terenie dawnego NRD, gdzie najmocniej dał o sobie znać obecny kryzys gospodarczy. Poza tym Unia Europejska od lat 60. daje na tyle dużą polityczną stabilność w Europie, że nikt nie odczuwa potrzeby, by wracać do szkodliwej ideologii nazistowskiej.

Choć należy też pamiętać o jednej zmiennej, która doprowadziła do II wojny światowej: Hitler był niezwykle zdeterminowany, by podbić świat. Jego ambicje to był główny powód wojny. Można było jeszcze zapobiec jego planom ekspansji w chwili, gdy dokonywał remilitaryzacji Nadrenii w 1936 r. Gdyby alianci wtedy zareagowaliby, to Hitler poniósłby pewnie klęskę i pewnie uniknęlibyśmy globalnego konfliktu. Później na to szans nie było. Nawet gdyby państwa zachodnie przeciwstawiły się Hitlerowi na konferencji w Monachium w 1938 r. Możemy się spierać o słabość reakcji przeciw zajęciu Sudetów i potem Czechosłowacji, ale gdyby do niej doszło, to wojna po prostu wybuchłaby wcześniej.

To, że do tego nie doszło, to konsekwencja polityki appeasementu stosowanej przez Zachód. Była ona spowodowana szokiem po I wojnie światowej, szczególnie silnie odczuwanym w Wielkiej Brytanii. Londyn nie chciał, aby taka wojna zdarzyła się ponownie i stąd wynikało dążenie do rozbrojenia i równowagi sił. Kiedy pojawił się Hitler, Francuzi i Brytyjczycy zadali sobie pytanie, jak zapobiec wybuchowi kolejnej wojny. Brytyjczycy dążyli do całkowitego rozbrojenia i byli nawet gotowi sami się rozbroić. Natomiast Francuzi chcieli się zabezpieczyć i odsunąć do siebie zagrożenie stwarzane przez Hitlera. Błąd polegał na przewidywaniu, że jeśli przywódcy francuscy i brytyjscy daszą coś Hitlerowi, to stanie się on mniej fanatyczny, będzie bardziej rozsądnym politykiem. Pogodzi się z rozwiązaniami zaproponowanymi przez Traktat wersalski, które dla Brytyjczyków wydawały się rozsądne. Zgadzali się oni z niektórymi żądania terytorialnymi Hitlera i byli gotowi je zaakceptować, by tylko uniknąć wojny. Taki appeasement okazał się jednak całkowitą porażką. Choć nie zdejmuje to z Niemiec odpowiedzialności za wybuch wojny - była on wynikiem ekspansjonistycznych ambicji Hitlera i jego najbliższych współpracowników.

«

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na augustow.naszemiasto.pl Nasze Miasto