Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Dwa tygodnie. Tyle potrzeba, by zobaczyć skutki obostrzeń wprowadzanych przez rządy

Witold Głowacki
Witold Głowacki
Od poprzedniej soboty lokale gastronomiczne mogą sprzedawać posiłki tylko na wynos.
Od poprzedniej soboty lokale gastronomiczne mogą sprzedawać posiłki tylko na wynos. Karolina Misztal
O tym, czy wprowadzone dotąd przez rząd obostrzenia okazały się naprawdę skuteczne, przekonamy się około 8 listopada. O pewność byłoby dużo łatwiej, gdyby już od tygodnia obowiązywał w kraju pełny lockdown. W najbliższych dniach okaże się, na ile skuteczne okazalo się zamknięcie szkół w Czechach. To będzie ważny sygnał dla Polski.

Mimo gigantycznych wzrostów dziennej liczby zachorowań na COVID-19 i zgonów z powodu tej choroby, rząd wciąż nie zdecydował się na wprowadzenie pełnego lockdownu. Obowiązują natomiast obostrzenia wprowadzane niespełna tydzień i dwa tygodnie temu. Ich najistotniejszym elementem jest ograniczenie nauki stacjonarnej w szkołach - w tej chwili do klas 1-3. Przyczyny, dla których rząd zwleka z wprowadzeniem lockdownu mają dość różnorodny charakter. Chodzi i o pieniądze na kolejne tarcze antykryzysowe - ich w budżecie już po prostu brakuje, i o nastroje społeczne - bo Polacy w sondażach bardzo jednoznacznie stwierdzają, że nie chcą nowego lockdownu i wreszcie o to, co widać jaskrawo od pierwszych dni II fali pandemii w Polsce - czyli o zasadnicze kłopoty z właściwym rozpoznaniem sytuacji i oceną zagrożenia. Dosłownie od kilku dni do tego pakietu dołączyły jeszcze kwestie bieżącej polityki - po decyzji działającego pod kontrolą władz

Jak dotąd nie udało się odnotować choćby spowolnienia dynamiki wzrostów liczby zachorowań. Zarazem jednak mamy wiele przesłanek mówiących, że i tak byłoby na to za wcześnie. Kiedy więc moglibyśmy oczekiwać realnych skutków wprowadzonych dotychczas przez rząd obostrzeń? Doświadczenia innych krajów mówią nam wprost - nie wcześniej niż pod koniec pierwszego tygodnia listopada. Co gorsza - może okazać się, że podjęte dotąd działania okażą się niewystarczające. I że spadku dziennych przyrostów zachorowań moglibyśmy się w tym terminie spodziewać tylko wtedy, gdyby w Polsce pełny lockdown obowiązywał już od 24 listopada - czyli od tygodnia.

Podczas drugiej fali epidemii restrykcje sanitarne wprowadzano w Polsce jak dotąd w dwóch etapach. Od poniedziałku 19 kwietnia na naukę zdalną w tzw powiatach czerwonych (które objęły wtedy mniej więcej połowę Polski i ponad 70 procent jej ludności) przeszli licealiści. Wtedy też ograniczono działalność basenów, siłowni i klubów fitness, oraz wprowadzono limity liczby klientów w sklepach i miejscach publicznych - na każde 7 metrów kwadratowych powierzchni może przypadać tylko jedna osoba.

W kolejnym etapie restrykcje zostały zaostrzone. Od ostatniej soboty (24 października) strefą czerwoną objęto cały obszar Polski. Zamknięto wszystkie restauracje i lokale gastronomiczne - mogą one jedynie sprzedawać posiłki na wynos. Jednocześnie na naukę zdalną od poniedziałku 26 października przeszli uczniowie klas 4-8 szkół podstawowych.

Wciąż w trybie stacjonarnym funkcjonują klasy 1-3 w podstawówkach, przedszkolach i żłobkach. Tu wciąż nad względami epidemiologicznymi przeważa generalne założenie ochrony gospodarki - dzieci w tym wieku wymagają opieki przez cały dzień - gdy zostaną w domu, zmuszeni do tego samego zostaną też ich rodzice. Dodajmy do tego fakt, że budżet i tak już zmaga się z kosztami osłon antykryzysowych.

W piątek mija więc 13 dzień od dnia, w którym na naukę zdalną trafiła część licealistów i ograniczona została działalność siłowni, basenów i klubów , 6 dzień od dnia objęcia całego kraju „czerwoną strefą” i m.in. zamknięcia lokali gastronomicznych i wreszcie zaledwie piąty dzień od momentu, w którym do szkół przestała chodzić pozostała część licealistów - a wraz z nimi uczniowie starszych klas szkół podstawowych.

Epidemiolodzy są zgodni, że pierwsze efekty konkretnych restrykcji sanitarnych mogą wpływać na trend zachorowań mniej więcej od siódmego dnia po ich wprowadzeniu. Zarazem jednak podkreślają, że na wszelkie bardziej wyraźne zmiany będące skutkiem nowych obostrzeń trzeba czekać około dwóch tygodni.

Dlaczego? Ma to bezpośredni związek z cyklem inkubacji koronawirusa i ze sposobem w jaki przenoszony jest on między kolejnymi zakażonymi osobami. Według zdecydowanej większości badań - można tu mówić o konsensusie naukowym - cykl inkubacji wirusa SARS-CoV-2 wynosi w typowych okolicznościach od 3 do 13 dni, z czego zdecydowanie najczęstsze jest występowanie pierwszych objawów choroby w okresie od 5 do 7 dni od zakażenia.

Jeżeli więc mamy do czynienia z cezurą w postaci wprowadzenia nowych restrykcji - nijak nie wpłynie ona na osoby, które w okresie ją poprzedzającym miały już zakaźny kontakt z koronawirusem, ale jeszcze nie wystąpiły u nich pierwsze objawy. Typowy cykl przekazywania wirusa „dalej” może zostać na skutek nowych restrykcji zachwiany dopiero wtedy, gdy u tych osób pojawią się pierwsze objawy. Po 5-7 dniach od wprowadzenia nowych obostrzeń można więc wciąż osiągnąć tylko tyle, i (oczywiście) aż tyle, że będzie zarażać się mniej osób niż przed ich wprowadzeniem. Ponieważ jednak cykl inkubacji koronawirusa swoje trwa, nadal nie będzie to widoczne w statystykach. Do nich - w tym pierwszym tygodniu będą trafiać przede wszystkim osoby, które zakażiły się jeszcze przed wprowadzeniem restrykcji. Ich liczby będą zaś zgodne z tempem rozprzestrzeniania się epidemii sprzed momentu wprowadzenia obostrzeń.

Dodajmy do tego kolejne przesunięcie czasowe. To, że pierwsze objawy występują najczęściej po 5-7 dniach, wcale nie oznacza, że nowi chorzy tak od razu trafiają do statystyk. Mało kto rzuca się do niełatwej i dość ryzykownej walki o wykonanie testu w pierwszym dniu, w którym poczuł się gorzej. Później trzeba poczekać na wyniki - dobę, dwie, trzy. A jeszcze później mija kolejna doba, zanim te wyniki zostaną zinwentaryzowane przez sanepid i wprowadzone do statystyk. W Polsce, gdzie ten proces przebiega zbyt wolno i wciąż bardzo chaotycznie

Na tym nadal nie koniec.

Jeżeli restrykcje zostały wprowadzone w okresie gwałtownego wzrostu dziennych liczb nowych zakażonych, przez pierwszy tydzień po ich ustanowieniu w statystykach należy się spodziewać dalszych wzrostów. Tak samo, lub niemal tak samo zakażonych

Na tym nie koniec. Nawet najsurowsze restrykcje sanitarne nie uchronią bowiem członków rodzin tych osób, ich domowników, a także współpracowników - w wypadku, gdy nie chodziło o pracę zdalną.

Po tym pierwszym cyklu zachorowań, na który restrykcje nie będą miały jeszcze żadnego wpływu następuje więc jeszcze drugi - już nieco słabszy, ale nadal będący skutkiem sytuacji sprzed wprowadzenia restrykcji. Ponieważ dotąd liczba nowych zachorowań wciąż intensywnie rosła, teraz widoczny może być jedynie spadek dynamiki tych wzrostów. Na spadki zakażeń trzeba poczekać do końca tego drugiego cyklu zachorowań od momentu wprowadzenia restrykcji - z uwzględnieniem dodatkowego czasu niezbędnego na reakcję służb medycznych, testy i wprowadzenie nowych danych do statystyk przez coraz bardziej przeciążony sanepid. I to jest właśnie te mniej więcej 14 dni.

Tak wygląda mechanizm, w jakim mogą zadziałać restrykcje, w ujęciu, by tak rzec, teoretycznym. Na szczęście mamy już konkretne dowody, które po

Przykład Izraela potwierdza to niemal idealnie.

Zachorowania zaczęły w Izraelu rosnąć od 1 września z poziomu ok. 1500 nowych przypadków dziennie. Już w połowie września dzienne przyrosty zakażeń zaczęły przekraczać 5000. Jeśli potrzebujemy skali porównania, uświadommy sobie, że Izrael ma 8,8 miliona mieszkańców - ponad 4 razy mniej niż Polska. 5000 nowych zakażeń dziennie tam, to więc tak, jak 20 tysięcy w Polsce.

Lockdown wprowadzono tam 18 września. Tego dnia odnotowano 5340 nowych przypadków.

Początkowo lockdown miał obowiązywać przez trzy tygodnie. W jego ramach obywatele nie mogli oddalać się od miejsca zamieszkania dalej niż na 500 metrów (za wyjątkiem udawania się do pracy, na zakupy lub ćwiczenia sportowe). Wprowadzono limity klientów w sklepach i świątyniach. Zamknięto wszystkie szkoły, restauracje i bary.

Ważne było między innymi to, że od piątku 18 września do niedzieli 20 września świętowano Rosz ha-Szana, czyli żydowski Nowy Rok. Z kolei 27 września przypadało kolejne bardzo ważne judaistyczne święto Jom Kippur. Obie daty wiązały się oczywiście z intensyfikacją podróży i przemieszczania się obywateli.

Tydzień później przepisy lockdownu zaostrzono - zamykając między innymi wszystkie synagogi, a także plaże i parki i wprowadzając zakaz wszystkich zgromadzeń powyżej 20 osób w odległości większej niż kilometr od miejsc ich zamieszkania. Opozycja oskarżała wówczas premiera Benjamina Netanjahu (kto wie, czy nie bez podstaw), że wprowadzając to ograniczenie, chce powstrzymać cykliczne protesty odbywające się pod jego domem.

- Sytuacja jest bardzo zła. Musimy szybko podjąć niełatwe i twarde decyzje. Jako premier jestem zobligowany do ochrony życia obywateli, a obecna sytuacja bezpośrednio zagraża życiu ludzi.- mówił wtedy Netanjahu.

Premier Izraela jak najbardziej miał do tego podstawy. Sytuacja w Izraelu rzeczywiście stała się dramatyczna. Chorych wciąż przybywało, w szpitalach zaczęło brakować miejsc - zarówno zwykłych łóżek, jak i tych intensywnej terapii. Kraj stanął przed obliczem załamania systemu ochrony zdrowia. W dodatku mniej cierpliwym mogło wydawać się, że nic nie pomaga.

Tydzień po wprowadzeniu lockdownu w Izraelu dzienne poziomy nowych zakażeń cały czas rosły. Działo się tak również w kolejnych dniach. Rekord - i zarazem szczyt dziennej liczby nowych przypadków - odnotowano w Izraelu 30 września. Tego dnia - 12 dni od momentu wprowadzenia radykalnych obostrzeń - stwierdzono tam 9077 nowych zakażeń. To mniej więcej tak (pamiętajmy o różnicy w liczbach ludności), jakby w Polsce zachorowało jednego dnia ok. 40 tysięcy ludzi.

Był to jednak ostatni moment takiej grozy. Od 30 września liczba nowych zachorowań zaczęła szybko spadać. W końcu osiągnęła już poziom, który nie grozi załamaniem systemu ochrony zdrowia. W efekcie po dokładnie miesiącu obowiązywania ścisłego lockdownu, 18 października, rząd Izraela zdecydował się zdjąć pewną - początkowo niewielką - część obostrzeń. Znów pozwolono na spotykanie się w pomieszczeniach (nie wiecej niż 10 osobm jednocześnie). Otwarto przedszkola i żłobki. Restauracjom pozwolono na sprzedawanie posiłków na wynos. Rząd Izraela przedstawił też harmonogram dalszego luzowania obostrzeń.

Tym samym świat otrzymał dowód na to, że pełny lockdown jest wystarczającym narzędziem do okiełznania nawet tak dynamicznych wzrostów liczby zachorowań jak obserwowane podczas II fali pandemii. Po mniej więcej dwóch tygodniach można spodziewać się spadków liczby zachorowań, po kolejnych dwóch możliwe jest stopniowe luzowanie obostrzeń. Ergo - lock down musi trwać nie mniej niż miesiąc.

No dobrze, a co z Polską? Jak wiemy, lockdownu u nas nie wprowadzono. Czy narzucone dotąd przez rząd obostrzenia mogą wystarczyć do odwrócenia trendu - przekonanym się nie wcześniej niż 8 listopada.

Jest jednak kraj, na który musimy w najbliższych dniach bardzo uważnie patrzeć. To Czechy, w których schemat wprowadzania obostrzeń był jakoś podobny do tego, który zastosowano w Polsce, jednak pierwsze bardziej radykalne działania w postaci zamknięcia szkół (całkowiteg) zostały podjęte o tydzień wcześniej niż u nas.

Obecnie właśnie mijają dwa tygodnie od zamknięcia przez Czechów szkół. Co dzieje się zatem z liczbami zachorowań? Do wtorku wciąż notowano ich lawinowe wzrosty. We wtorek odnotowano rekord rekordów - tego dnia do oficjalnych statystyk zachorowań dołączyło ponad 15 tysięcy Czechów. Następnie jednak pojawiły się niższe liczby - rzędu 12 tysięcy.

Niestety jest za wcześnie, byśmy mogli orzec, czy widać bardziej trwały spadek dziennych liczb zachorowań w Czechach, czy jedynie spowolnienie dynamiki wzrostów. Nie wiemy więc jeszcze, jakie są skutki tego czeskiego eksperymentu na żywym organizmie i czy samo zamknięcie szkół może wystarczyć. W najbliższych dniach będziemy mogli się o tym przekonać. Rząd Czech i tak tydzień po zamknięciu szkół wprowadził pełny lockdown - więc próby robienia uników skończyły się tam znacznie szybciej niż w Polsce. Pełne efekty lockdownu powinny tam być widoczne wtedy, kiedy my powinniśmy zobaczyć ostateczny efekt zamknięcia szkół w Polsce - czyli około 8 listopada.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Dwa tygodnie. Tyle potrzeba, by zobaczyć skutki obostrzeń wprowadzanych przez rządy - Portal i.pl

Wróć na miedzyrzecz.naszemiasto.pl Nasze Miasto